Odwracanie się za siebie jest niebezpieczne. Żona Lota zamieniła się w słup soli. Odwracanie się za siebie jest piękne – ten, kto się odwraca, więcej widzi. Miłość – nadzieja – szczęście. Wyspy szczęśliwe. Jak to się dzieje, że coś staje się proste albo okrągłe? Jak to zatrzymać: zachować w pamięci, przedstawić?
Pomysł napisania powieści o ucieczce i wypędzeniu, o drodze, na której bez przerwy oglądamy się wstecz, mając odciętą drogę powrotną, pomysł napisania powieści o rodzinnym temacie, który naznaczył moje dzieciństwo, wypowiedziałam na głos pewnego letniego popołudnia 2005 roku w Berlinie. Spacerowaliśmy, ja i mój ówczesny lektor, ulicą Immanuelkirchstrasse. Wyboisty chodnik, grusze, kocie łby połyskujące w słońcu. Miałam wątpliwości. Czy taka dawka biografizmu to na pewno dobry pomysł?
Do tamtej pory pisałam swoje powieści w trzeciej osobie, byle dalej od „ja”. Pierwsza osoba zdawała mi się najtrudniejszą ze wszystkich perspektyw. Jak pisać jako „ja“, nie będąc samemu powieściowym „ja”, jak obdarzyć owo „ja” wszystkim, co mu potrzebne do życia?
Początek miałam już za sobą. To, że w ogóle zaczęłam, było dla mnie samej zaskoczeniem. W trakcie pisania innej powieści nagle usłyszałam głos „mojej“ babci. Zapisałam go. Głos mówił, że nie pamięta ostatniego dnia spędzonego w domu. Mowa o 18 stycznia 1945 roku w małej miejscowości Oels (dzisiejsza Oleśnica) na Śląsku, położonej o 30 kilometrów na północny wschód od Breslau, Wrocławia. Znałam to miasteczko, byłam tu z ojcem w 1984. Z ust „mojej babci“ padły słowa, których „w życiu” nigdy by nie wypowiedziała. Jedna z moich bohaterek, Lilly, zaczęła mi sie wymykać, w jej wypowiedzi zaczęły wkradać się pauzy, zakłócenia, zgrzyty. Jakby coś stało na zawadzie jej pamięci. Ostatni dzień w domu: znak zapytania. Ona sama: wyprowadzona z samej siebie.
Głos mojej babci-niebabci powtarzał raz po raz, że nie-pamięta. Opowiadał o nie-pamięci. Wtedy wylało się ze mnie osiemnaście stron. Potem źródło wyschło.
Momenty, w których zaskakiwałam samą siebie – niewykluczone, że były najbardziej wartościowymi, osobliwymi, a zarazem najtrudniejszymi chwilami w procesie pisania. Temat leżał przede mną jak podany na tacy. Zimny, nieprzenikniony rozdział mojej własnej biografii. Rodzina od strony ojca, pytania, które dręczą mnie do dziś (dlaczego ojciec nie rozumiał tylu spraw, dlaczego miał skłonności depresyjne, skąd jego milkliwość, dziwaczność, z jakimi demonami walczył, jaką rolę ja odgrywałam w tej walce?). Co ja miałam z tym wszystkim wspólnego?
Szybko porzuciłam temat. Wycofałam się.
W dzieciństwie lata 1933-45 były dla mnie głęboką, odległą przeszłością. „Wojna” – wojną dziadków. Już moi rodzice doświadczyli jej „tylko“ jako dzieci. Dopiero w trzydziestym roku życia zaczęło do mnie powoli docierać, jak silnie obrazy i deformacje spaczonego społeczeństwa, społeczeństwa po „przeprowadzce” naznaczyły proces mojego dorastania. Nic dziwnego, że pracowały we mnie dalej, podskórnie. Gdy wracałam pamięcią do Monachium lat 60-tych, przychodził mi na myśl tramwaj z miejscami dla inwalidów wojennych, kalekich, okulałych, milczących, podpierających się laską staruszków. Bałam się mężczyzn z żelaznymi protezami zamiast rąk, ich kalectwo było tak wyraźne, tak dosłowne.
Ale kalectwo dało się odczuć również u tych, po których nie było widać było fizycznych okaleczeń.
Opowiadać o tym?
Tylko jak?
Zwlekałam z decyzją, choć już znałam swoje pytania: jak działają, jak funkcjonują traumy, gdy doświadczają ich dzieci?
W jaki sposób przekazujemy innym to, o czym nawet nie mówimy, czego nie wypowiadamy na głos, to, o czym często wzbraniamy się nawet pamiętać?
Schreibe einen Kommentar